Taka jabłczanka nie potrzebuje już innych dodatków, ale możecie ją podać z makaronem, albo z ziemniakami i okrasą; ponoć tak smakuje najlepiej, ale nawet ja, po wielu latach, nie odważyłem się na takie połączenie. Pamiętam, że mając te kilka lat, nie mogłem się nadziwić, jak słodką zupę można jeść z takimi dodatkami (do dzisiaj również placki ziemniaczane z cukrem są dla mnie tajemnicą). Wywodził się w końcu z biednej chłopskiej rodziny na Kielecczyźnie, przychodząc na świat chyba w najgorszym możliwym czasie — zaledwie 7 lat przed wybuchem II wojny światowej. W tamtym okresie ludzie potrafili cieszyć się ze wszystkiego, a zapasy wspomnianych ziemniaków, cebuli oraz jabłek były równoznacznikem dobrobytu i swego rodzaju gwarancją na to, że uda się przetrwać nawet najbardziej srogą zimę. Od kilku lat, odkąd dziadka z nami nie ma, babcia nie gotuje już jabłczanki, bo jakoś nie myśli, że ta zupa może jeszcze komuś smakować. Mnie jabłczanka przypomniała się jednak w zeszłym roku, gdy tworzyłem przepisy dla Magazynu Kocioł i pomyślałem, że fajnie byłoby odkurzyć tę trochę zapomnianą recepturę i podzielić się nią z innymi. Babcia kroiła jabłka w ósemki i gotowała w lekko osolonej wodzie z odrobiną cukru, dodając czasami cynamonu. Postanowiłem sprawić, żeby jabłczanka była bardziej aromatyczna i jabłka ugotowałem wraz z korą cynamonu, goździkami, liśćmi laurowymi oraz zielem angielskim. Dlatego zawsze dostawałem osobny talerz z makaronem; koniecznie świderkami, bo innego jeść wtedy nie chciałem.