Szukaj
Close this search box.

Śmierć z zaczytania? Nie, ja nie o tym, choć to ciekawe, że śmierć z przepracowania ma swoją piękną nazwę “karoshi”, a nazwy śmierci z powodu zaczytania się w książkach nie znalazłam. Nie wierzę, że to się nie zdarzyło!

Jak już Ci opowiadałam, byłam maniakalnym molem książkowym (KLIK! To tutaj). Pochłaniałam wszystko, co wpadło mi w ręce. Od prawdziwie interesującej lektury, do ulotek przeróżnych ajaxów w toalecie oraz żenujących babskich czasopism znajdowanych pokątnie, gdy już rzeczywiście nie było nigdzie książek.

Dziś na szczęście (albo nie na szczęście) przystopowałam. Wzrok się popsuł i nawet już mi się tak przez to nie chce czytać. Niby astygmatyzm mam naprawdę niewielki, ale podczas lektury jakoś tak strasznie męczy. Nawet w okularach. Więc czytam tylko to, co rzeczywiście mnie interesuje. A jak pisałam TUTAJ, każdy z nas ma do tego prawo.

Śmierć od książek?

Do rzeczy jednak! Bo skoro nie zaczytuję się na śmierć co wiosnę, to skąd mi ta śmierć grozi? Alergia się uaktywnia i kaszlę z powodu kurzu na okładce “Opium w rosole”? Nie zaprzeczę, że z upływem lat i tego troszkę się nabawiłam, ale to wciąż nie to! Nie jest również tak, że co wiosnę mam ochotę poczytać dawno nieczytane pozycje (kurczę… Właściwie to mam taką ochotę), więc wdrapuję się na regał, co w przypadku takiej ciamajdy jak ja, kończy się źle.

Zacznę więc od początku. Jako nastolatka, pochłaniałam naprawdę wiele rodzajów książek. Sporo z nic stanowiła jednak literatura dziewczęca z przełomu XIX i XX wieku. Jeśli czytałeś “Anię z Zielonego Wzgórza”, pewnie wiesz o co chodzi. Jeśli do tego kojarzysz “Emilkę ze Srebrnego Nowiu” (wszystkie trzy części, proszę nie oszukiwać!), jest jeszcze lepiej!

A jeśli przypadkiem słyszałeś o książce “Zuzanka” Kornelii Dobkiewiczowej, którą to książkę w pocie czoła na studiach gdzieś w odmętach internetu dorwał mi chłop, to pogadajmy przy kawie! Szczególnie że naprawdę, poza mną i moją rodziną nie znam takiej osoby. O wznowionych wydaniach również świat milczy.

Te tajemnicze suchoty

W książkach o młodych pannach z przełomu wieków przewijał się nader często ciekawy wątek: jedna z koleżanek głównej bohaterki zapadała na suchoty. Chorowała na nie najczęściej zimą, gdy organizm nieco słabł i zapominał letnie dni. Wyniszczały ją one dość szybko – bohaterka gwałtownie chudła i gorączkowała.

A gdy nadchodziła wiosna, wszystko budziło się wokół do życia i nagle robiło się ciepło, wraz z wiosennym, wpadającym przez okno wiatrem ulatywała do nieba dusza bohaterki. Jejku, nie śmiej się! Tak, wiem, jak to brzmi! Trzynaście lat miałam! W każdym razie, taka częsta śmierć wiosną miała swoje uzasadnienie. Organizm nie dość, że był wyniszczony, to jeszcze po zimie, gdy zapasy jedzenia się kończyły, a człowiekowi raczej brakowało witamin, tym bardziej chorobę zwalczyć było trudno.

Musisz jednak przyznać, że suchoty brzmią naprawdę ładnie! Można rzec nawet – romantycznie. Suchoty to coś, na co można umrzeć. No bo weź umrzyj na czerwonkę. Siara troszkę. Albo dyfteryt. No błagam. A suchoty, to jest to. To znaczy, tak myślałam, dopóki nie sprawdziłam, że suchoty to nic innego jak gruźlica. Rzeczywiście, pełen romantyzm. Plucie krwią i inne atrakcje marzą się przecież każdemu.

I na to właśnie wiosną umieram

Widzisz, mimo że książki były pisane na różnych kontynentach, przez rozmaitych autorów, motyw był bardzo podobny: za oknem zaczynały śpiewać ptaki, do mieszkania wdzierał się delikatnie ciepły wiaterek (kto tego nie lubi?), przyroda budziła się do życia, a dziewczę umierało, kończąc tym samym swoje cierpienia.

I tak leżę sobie spokojnie w moim pokoju, jakieś kilka lat później. Zima właśnie się skończyła. Słoneczko uśmiechało się zza okna i w ogóle, było jakoś milej, niż jeszcze kilka dni temu, gdy powoli topniał śnieg. Leżę przy otwartym oknie, odpoczywam po szkole i nagle łapię się na tym, iż wyobrażam sobie, że umieram.

Tak. Zdaję sobie sprawę, że to śmieszne, ale poważnie tak było. Wiatr wpadł do pokoju, a ja odłożyłam książkę, zamknęłam oczy i udawałam, że nie ma mnie na tym świecie. Że odchodzę. Nie wiadomo gdzie, nie wiadomo jak, nie wiadomo dokąd. To znaczy, ja wiem, dokąd potem pójdę, ale dokąd wtedy szłam, to już niestety, nie kojarzę.

Czy to minęło?

Nie minęło. Co się zmieniło to fakt, iż przypomniałam sobie o tych nieszczęsnych lekturach czytanych kiedyś i zdałam sobie sprawę, dlaczego wiosną umieram. Co prawda to tylko sprawiło, że moje umieranie stało się jeszcze bardziej zabawne – szczególnie dla domowników, z którymi nie omieszkałam się, rzecz jasna, podzielić moim dziwactwem. Okazało się również, że… nie tylko ja tak mam! O szczegółach jednak pomilczę.

Nie miało to większego wpływu na moje życie. Matka nie wyrzekła się mnie, bojąc się że w końcu rzeczywiście wiosną kopnę jej w kalendarz. Tylko mąż czasem wchodząc do pokoju, widząc mnie leżącą, pyta: Umierasz teraz czy możesz mi w czymś pomóc?

Momentami zastanawiam się czy moje wizje mają szansę się urzeczywistnić? Bo widzisz, w książce “Aniołek” Beaty Pawlak główna bohaterka, niemłoda już kobieta, najbardziej obawia się, że gdy umrze, znajdą ją z podwiniętą koszulą nocną i gołą pupą. Tak też się stało. Pytanie, jak bardzo ją to z “góry” obeszło?

A Ty, jak bardzo identyfikowałeś się ze swoim bohaterem? 😉

Podziel się tym wpisem!

Facebook
Twitter
LinkedIn

O mnie

Karolina Jurkowska

Maniaczka słodyczy różnych. Zwłaszcza tych niepopularnych, których nie dostaniemy przy każdej sklepowej kasie. Lubię lato i swojego męża, nie lubię zimy i jak ktoś krzyczy i nie jestem to ja. Matka, pedagog specjalny, zainteresowana społeczeństwem, książką i byciem chudą. Nie mylić z ćwiczeniami.

Archiwum

 

Instagram

Zapraszam do dyskusji